Leila wśród kangurów
Pewien bliski mi mentalnie znajomy, gdy dowiedział się, że wyjeżdżam podbijać Australię, to bardzo się ucieszył. Tam, torbacz czai się za każdym rogiem, więc po powrocie poproszę o jakąś ciekawą opowiastkę. Może coś w stylu, ty wśród kangurów – zażartował! Spoko, coś będzie – odparłam
i pojechałam!
Sydney
Pierwszym przystankiem jak na australijskich nowicjuszy przystało, było Sydney. Jednak oczywistym jest fakt, że w centrum tego miasta kangur występuje tylko w zoo zupełnie tak, jak w naszej pięknej Polsce – a tak, to bez łaski, pomyślałam. Jedyną różnicą jest to, że tamtejsze torbacze dają odwiedzającym krótki pokaz swych nabytych za sprawą człowieka umiejętności i dlatego są dla wszystkich troszkę jakby bardziej na wyciągnięcie ręki.
Jaka jest sytuacja za miastem? Nie wiem. Zaplanowaliśmy wyjazd tak, by spędzić w Sydney Boże Narodzenie. Nie chcąc umrzeć przy stole dobijając się owym ‘świętym’ obżarstwem, staraliśmy się raz po raz wyskakiwać gdzieś do centrum i zobaczyć jak najwięcej jego najciekawszych miejsc.
Cairns i Wielka Rafa Koralowa
Jak zwykle osiągnęliśmy 100% naszej normy i po wykonaniu całego planu z prawdziwym żalem wynikającym ze zbyt krótkiego pobytu, ale i ze swoistym optymizmem co do najbliższej przyszłości, ogarnięci ciekawością dalszego poznania wpakowaliśmy się w samolot, by przemieścić się na położoną o trzy godziny lotu dalej północ a dokładnej do miejscowości Cairns, gdzie entuzjastów podmorskiego świata wita Wielka Rafa Koralowa.
Ale „pipidówa”, pomyślałam! Tutaj na pewno za rogiem będą torbacze. Troszkę mi ulżyło, bo z czasem gdzieś w tyle głowy zaczęło się rodzić zmartwienie – co powiem ziomkowi oczekującemu na kangurze opowieści?
Jechaliśmy samochodem w stronę tamtejszego lasu tropikalnego, gdzie był nasz dom. Okolica stawała się coraz piękniejsza – zieleń była tak bardzo soczysta i coraz gęstsza, a przez to jakby bardziej napastliwa, bo dzika. Napawałam wzrok, gdyż naprawdę było czym. Szyja bolała od ciągłych skrętów a to w lewo, a to w prawo. Oczami (jak to się żartobliwie czasem mówi) nawet nie „mrygałam” – bałam się, że mi coś umknie.
Nie ma kangurów
Choć nadzieja była ogromna, to na trasie z lotniska do domu kangury pojawiły się, ale tylko na ostrzegawczych znakach drogowych. Gdzie do diabła one miałyby być, jak nie tu?
Centenary Park, Trinity Beach
Zaczęłam przeczesywać Internet. Bingo! Informacja z 2013 roku (ale, co tam) mówi, że 20 minut drogi od nas jest polana! Nazajutrz wklepałam namiary do mapy (Centenary Park, Trinity Beach), zgarnęłam męża z leżaka i pojechaliśmy. Cóż, podsumuję naszą wyprawę krótko i żartobliwie, lecz nie całkiem po polsku – nie ma widać – ani kangura, ani nawet jego mniejszej odmiany – wallaby. Totalna załamka – pomyślałam, ale jest jak jest i trzeba się dostosować. Nic nie poradzę, najwyżej dopiero za pół roku odezwę się do znajomego, może zapomni o tych nieszczęsnych zwierzętach?
Kuranda Koala Gardens
Aby ukoić swoje rozczarowanie wymyśliłam wycieczkę do niejakiej Kurandy, która okazała się być małą, urokliwą mieścinką z „Kuranda Koala Gardens” nafaszerowanym dziką przyrodą Australii – były ospałe koala, nieruchawe krokodyle, kolorowe węże, był też znany z twardej pupy wombat, znalazły się więc i kangury. Nie te największe, mające po dwa metry a skaczące w dal po osiem, ale te półtorametrowe i skaczące po sześć. Zanotowałam też obecność półmetrowych wallaby, co mają metrowy skok.
Torbacze nie były w zagrodzie, skakały sobie swobodnie wśród ludzi tam, gdzie chciały. Mogłam nakarmić, mogłam się zbliżyć, mogłam pogłaskać – one miały gdzieś człowieka. Część z nich leniwie spoglądała na ludzkie spontaniczne poruszenie wywołane tą wyjątkową bliskością, część spała lub wygrzewała się w słońcu zupełnie nie zwracając uwagi na czochranie sierści, a część od niechcenia konsumowała suchą karmę, co rusz podtykaną im przez nowych, ciągle dochodzących gości.
Nie było w tym strachu, nie było dzikości, nic ponad totalne oswojenie. Zdawałam sobie sprawę, że to jakiś substytut tego, co chciałabym zobaczyć w Australii, jeśli chodzi o jeden z jej podstawowych symboli, ale doszłam do wniosku, że lepszy taki kangur niż żaden. Nacieszyłam bliskość oka, oswoiłam dotyk i wracaliśmy.
Kangury na wolności!
Byłam padnięta po całym dniu na świeżym, ogarniętym duchotą australijskiego słońca powietrzu. Jechaliśmy, muzyczka brzęczała w tle i poza tym zupełnie nic się nie działo. Gdy mijaliśmy miejsce, gdzie kilka dni wcześniej szukaliśmy torbaczy, nagle zauważyłam las, las kangurzych głów! Wrzasnęłam, nierozważnie krzyknęłam z takim entuzjazmem, że „na bank” słyszała mnie cała okolica. Mąż zagnany głodem „pruł” po ułańsku do domu – nie zdążył w porę wyhamować, więc trzeba było zawrócić. Ekscytacja sięgnęła zenitu – śmiałam się i troszkę też płakałam – wiedział, że to nie żarty. Zawróciliśmy więc bez dyskusji.
To nie była grupka a cała chmara tych śmiesznych skoków. Upodobały sobie ogromne połacie traw wtopione w osiedle ładnych domków jednorodzinnych,
a dokładniej mówiąc część okolicznego wybiegu dla koni i całe boisko do gry w piłkę nożną. Po prostu tam były. W większości wallaby (kangur rdzawoszyi) poprzetykane gdzieniegdzie półtorametrowymi kangurami. Wysiedliśmy.
Zanim się uspokoiłam i przestałam się wzruszać tym nietuzinkowym widokiem zrozumiałam, że wiele odróżnia kangury, które widzę w danej chwili od tych, które widziałam w Kurandzie. To prawdziwe zderzenie wolności z uciemiężeniem, które determinowało w bardzo przejrzysty sposób jakże inne zachowania u gatunku dokładnie tego samego rodzaju. Te w ogrodzie o uśpionych zmysłach zostały przyćmione tymi, co na boisku piłkarskim miały je wręcz wyostrzone.
To zabawne, ale w zachowaniu przypominały mi nasze polskie zające, które stojąc na dwóch łapach nerwowo badają sytuację panującą w terenie i w każdej sekundzie, gdy tylko zwietrzą realne niebezpieczeństwo, gotowe są do szybkiej ewakuacji.
Widząc ludzi te dzikie kangury również truchlały i łypały dużymi, okrągłymi, czarnymi niczym węgiel oczami, bacznie obserwując rozwój akcji po to, by w jednej chwili i to naraz dać grupowo nogi za pas.
Rozruszajmy kangury
Mając na względzie ich spokój, również dość długo staliśmy spokojnie, oczekując zachłannie na najdrobniejszy skok. Szału nie było, więc mąż wymyślił nagle, że da im przykład aktywnego ruchu. Momentalnie ruszył niczym z kopyta w nieskoordynowany galop z bardzo dziwnymi wymachami kończyn dolnych i górnych. Ta nowatorska metoda miała natychmiastowo sprowokować jakiś ruch.
Walka z kangurem… oby nie 🙂
W jednej chili zdarzyło się coś, co jednak odróżniło stado kangurów od naszych polskich zającowatych. Jeden z nich, prawdziwy stadny gieroj, widząc pokaz skaczącego testosteronu odebrał to bardzo poważnie i zapragnął wyskoczyć na tzw. solo, chyba w obronie stada. Zamarliśmy. Na szczęście zamarł i on.
Z internetowych filmików wiem, że kangury czasem potrafią „przydzwonić” i nie byłam pewna, czy jesteśmy gotowi na taką akcję. Na szczęście bojowe morale kangura opadło tuż po znacznym zbliżeniu. Mniemam, że w ostatniej chwili słusznie oszacował swoje i męża gabaryty. Dobrze, że zaniechał obrony stada, bo nie jesteśmy sprinterami i dlatego spektakularna ucieczka też nie wchodziła w grę.
Tamtego dnia w jednej chwili dostałam od losu wszystko. Były wolne kangury, wzruszenie, zdziwienie, była chwila grozy, był też i gromki śmiech. Stanęłam na polu pełnym tych wolnych torbaczy – jakże nietuzinkowy był to jednak widok. Zrobiłam zdjęcie – ja wśród kangurów! Cieszę się, że mi się to w końcu przytrafiło, a znajomemu opowiem całą prawdę – wielka ulga, że fantazjować nie muszę!
Leila
Ale Leila masz fajnie, w tylu miejscach byłaś na świecie. Super 🙂
A ja myślałem, że tych kangurów to tam jest po prostu pełno. Na filmach z Australii pokazują że kierowcy ciężarówek ciągle mają z nimi przygody. Ale może różnie jest w różnych obszarach kraju. Dobrze że się jednak udało wam je spotkać 🙂